Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i usiadła obok niego, wpatrując się w zamyśleniu w skraj purpurowego jedwabiu, co wyzierał mu z za odzieży przemokłej. Był to jej sztandar!
A gdy wreszcie po długiem oczekiwaniu pierś Świdy poczęła się poruszać i gdy oczy otworzył, ujrzał utkwione w siebie, ubóstwiane nad życie źrenice Władki Wismund.
Chwilkę myślał, że śni, potem się zerwał żywo i do kolan jej się osunął, wyciągając rękę.
— To pani! — wyszeptał zcicha.
— Tak, to ja! — odparła, podając mu dłoń, której dotknął z uszanowaniem ustami. — Przed godziną przysłał mi opiekun rozkaz dla partji. Uznałam za najbezpieczniejsze sama pojechać z Makarewiczem. Wracaliśmy właśnie, gdy...
Przerwał jej. Czaplic, partja, rozkaz: te trzy słowa spłoszyły jego krótkie marzenie, przypomniał sobie wszystko. Twarz, wpatrzona tęsknie w oczy ukochanej, przybrała wyraz surowy i niespokojny.
Wstał gwałtownie, nie czując osłabienia.
— Rozkaz, pani woziła rozkaz dla partji od pana Czaplica? Skąd był rozkaz?
— Z miasteczka.
— Ach tak! Co było w rozkazie?
— Żeby nie ruszano się z miejsca i nie rozpoczynano działać do trzech dni.
Świda zaśmiał się okropnie.
— Co panu jest? — spytała zdziwiona. — I cóż tak dziwnego w tem, żem rozkaz woziła? Spocznij pan chwilę, płyniemy powoli, wysepka dość jeszcze odległa.
— Popłyniemy prędzej! Nie odpoczywa ten, kto