Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej miejscu; patrzała przed siebie na tego, może już nieżywego — i zginęłaby raczej z nim razem, niżby otworzyć miała skostniałą dłoń, w której trzymała szmat jego odzieży. A śmierć borykała się z nią, rwąc gwałtem z jej ręki ofiarę, targała ją, rwała z prądem, tłoczyła na dno, pasowała się o łup!
Aż sternik, wepchnąwszy czółenko na mieliznę, przyszedł jej z pomocą. We dwoje dźwignęli Świdę do środka.
— Matko cudowna z Ostrejbramy, a toż to nasz panicz z Luchni! — wykrzyknął stary człeczyna, padając przy nim na kolana. — Wpław szedł, biedak, i kurcz go porwał! Ach, Boże mój, żeby nie panienka, toby zginął. — Począł energicznie trzeć młodego człowieka, chwilami rękawem ocierał oczy — już nie gawędził. Po kilku minutach podniósł wzrok na swą panią. Siedziała nieruchoma bez skargi i łez, ale po twarzy chodziły dreszcze i usta się kurczyły. Co się działo w tej zamkniętej, hardej duszy? Stary może jeden wiedział, bo się znowu pochylił, poszukał serca pod ociekającą bielizną Świdy.
— Bije! — zawołał radośnie. — Zemdlał tylko, ale to przejdzie! Niech się panienka nie boi!
Dziewczyna podniosła głowę.
— Bać się! Ja! Myślałam, że mnie znasz, Ignacy!
Stary zamilkł, ale głową pokręcił niedowierzająco.
— Czy popłyniemy do domu? — spytał.
— Nie, wróćmy do wyspy! On tam dążył i musiało mu być pilno, kiedy na czółno nie czekał!
Sternik usłuchał rozkazu. Dziewczynka zajęła się znowu omdlałym. Otarła mu z wody i szlamu twarz i włosy, okryła od nocnego chłodu własnym szalem