Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

coraz słabiej, jak ranny delfin. Prąd go niósł coraz szybciej.
Wtem o kilkanaście kroków przed nim zaczerniało czółno. Już go nie widział, ale ci, co płynęli na tej łupinie, posłyszeli jego krzyk ostatni, wracali ku niemu. Dwoje ich było; mężczyzna i kobieta. Ona stała na przodzie, wiosłując i z niepokojem śledząc czarną, ponurą wodę — on gawędził.
— Coś się zdało panience! Któżby miał wołać o pomoc? To z wysepki głosy dochodzą!
— Nie, to ktoś tonie, z pewnością. Prędzej, Ignacy! Słyszałam wyraźnie — znam ten gł...
Urwała, topiąc wzrok w ciemnościach.
— Na prawo patrz, płynie! Steruj żywo!
Pochyliła się nad wiosłem, łódka poskoczyła, jak ruszona sprężyną, bokiem ośliznęła się o tonącego.
— Jak mi Bóg miły! Doprawdy człowiek — wołał sternik. — Bodajto młode oczy i uszy!
Kobieta milczała, ale rzuciła wiosła, uklękła w łódce i z narażeniem życia zdołała pochwycić tonącego, gdy już znikał pod wodą.
Przyciągnęła go ku sobie, utrzymując ze zdumiewającą siłą to opuszczone ciało, które martwota popychała na głębię.
Czółno przechyliło się gwałtownie, lada chwila ów trup bezwładny mógł ją pociągnąć za sobą. Była blada, z wyrazem bezmiernej grozy w oczach, ale strachu w nich nie było o siebie, jak nie było strachu w pokurczonych, sinych rysach topielca.
Nerwowym ruchem ściskała w ręku kołnierz biedaka, wznosiła go z nadludzką siłą nad powierzchnię wody — nie wołała, nie mdlała, jakby inne zrobiły na