Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że zamiast ogrzać, ruch ziębił jego ramiona, że pracowały leniwie, słuchając raczej siły woli, a nie muskułów.
Płynął jednak, podniecając się myślą, że wyspa już niedaleko; ale się mylił, lub rozmyślnie mylić się pragnął... Między nim a tem światełkiem, błyskającem niekiedy z za drzew aż ku niemu, leżał główny prąd i dwie trzecie drogi do przebycia.
Płynął jednak dość równo, gdy nagle, zarzucając lewą ręką, uderzył silnie o pal jakiś pod wodą i aż syknął mimowoli.
Gdy chciał posunąć się dalej, poczuł z przerażeniem, że ręka i ramię mu zdrętwiały, nie mógł ich użyć! Pozostała mu tylko prawa i prąd. Wówczas uznał się zgubionym, lecz nie ze strachem o siebie myślał o tem, ale z troską o tych ludzi, co tam za wodą spali może, pełni nadziei, ufni w bezpieczeństwo schronienia i śnili o triumfach, gdy za kilka godzin nie stanie im już czasu by ujść przed zatratą.
Świda się podniósł nawpół z wody, krzyknął donośnie, długo, póki mu sił starczyło:
— Uciekajcie! Moskale idą! Uciekajcie! Hej, hej!
Potem bezsilny upadł napowrót. W tem miejscu prąd go porwał i uniósł z sobą; wysepka została na prawo. Nieznośna sztywność obejmowała członki młodego człowieka: zdało mu się, że ma kule u nóg, co go ciągną wdół, w otchłań!
Jeszcze raz wstał na falę i rzucił w stronę niknącego światełka przeciągłe, rozpaczne wołanie: głos mu zamarł, upadł ciężko — zniknął.
Znowu wyjrzała z toni jego ciemna, dzika twarz, walką skurczona, jedną ręką bił wodę, nierówno,