Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szlachcic powlókł się powoli zpowrotem do swej siedziby. A konie pędziły, gnane bez pamięci, smagane naoślep. Niosły jak oszalałe przez wertepy i manowce; była to ich ostatnia zapewne droga. Stanęły wreszcie przed nieprzebytą zaporą. Była to szeroko rozlana rzeka. Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię i stanęli nad samym brzegiem. Za wodą czerniały niewyraźnie kontury wysepki, cel podróży. Było tam gwarno, roiło się od ludzi, jaśniały ogniska wśród łozy, ale między niemi czerniała głąb i prąd gwałtowny, ze strony naszych znajomych nie było żadnego czółna.
Świda krzyknął parę razy bezskutecznie. Glos jego ginął wśród szumu wody, nie dolatując wyspy.
— Cóż robić! — wołał rozpaczliwie Żelisławski.
— Pójdziemy wpław!
— Ależ ja pływać nie umiem!
— To popłynę sam i przyszlę po was czółno!
— A jak się utopicie?
— Ha, to poczekacie do rana. Skoro słońce wejdzie, zobaczą was i przyjadą z łódką.
— Ale wy, wy się utopicie!
Świda nie odpowiedział. Bez zwłoki zrzucił z siebie świtkę Makarewicza, spojrzał raz jeszcze w kierunku wyspy i śmiało wszedł w rzekę. Po dwóch krokach zabrakło mu gruntu pod nogami, począł płynąć. Płynął jak wydra. Ramię rzeczne, lubo w tem miejscu płytkie i burzliwe, zabawką było dla niego, tylko nie w tej chwili!
Zapomniał, rzucając się w wodę, że dobę całą spędził bez snu i posiłku, wciąż w męczącej, pieszej lub konnej podróży, zapomniał o tem i poczuł dopiero po pewnym czasie, że się z siłami nie obrachował,