Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Daleko! Zostańcie na miejscu i zaczekajcie na mnie chwilę, wrócę zaraz!
Chłopak się położył na zroszonym mchu. Było mu istotnie bardzo słabo, brakło oddechu, pot zimny oblewał skronie, ciałem dreszcz rzucał w nierównych odstępach.
— Co tobie, Adasiu! — mruknął sam do siebie z wyrzutem. — Czyżeś wywinął się śmierci tyle razy, żeby tak skończyć! — Otarł pot, usiadł i zaczął znowu:

Matko Polsko, dzieci twoje
Dziś szczęśliwych doszły chwil.

Śpiewał tak zapalczywie, że nie słyszał, jak w oddali zatrzaskały gałęzie, jak ujadały psy, jak rozległ się tupot kopyt i głosy ludzkie — i nie widział, że z gąszcza ktoś się zbliżał ku niemu.
Wołanie Świdy przerwało mu śpiew. Stał o kilka kroków, trzymając za uzdy dwa osiodłane wierzchowce.
Człowiek jakiś obcy rozmawiał z nim półgłosem.
Żelisławski na widok koni orzeźwiał. Zanim Aleksander się obejrzał, już siedział na siodle i naglił do pospiechu.
— Jedźmy, kolego, jedźmy! — wołał niecierpliwie.
— Konie wasze puszczę na los szczęścia — nad rzeką około Żydowego Wiru — jeśli żywe dojdą!
— Niech wam Bóg dopomaga! — odparł człowiek, ustępując o krok. — Nie żałujemy bydląt. A pozdrówcie ode mnie brata Hipolita w partji.
Świda wskoczył na konia, skinął mu głową i podał szeroko otwartą prawicę.
— Bywajcie zdrowi! — zawołał, niknąć w cieniu.