Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ma za sobą pana Czaplica — rzekł ponuro, biorąc drugie wiosło.
— Która godzina? — spytał po chwili zdławionym głosem.
Panienka powiedziała mu ją.
— Zaraz ranek — wyszeptał do siebie, pracując z jakąś wściekłą energją, jakby ta myśl gnała go naprzód. Czółno nie płynęło, a migało po falach — byli już u celu. Świda rzucił wiosło, pochylił się do Władki.
— Dziękuję pani dziś nie za siebie tylko, ale za tysiąc ludzi. Wyratowała pani partję. Żebym się spóźnił lub zginął, jutroby ją marnie wyrżnięto. Nie mówcie panu Czaplicowi nic, a czas wam wyjaśni mój pośpiech i znaczenie rozkazu!
— Pan tu zostanie?
— Tak, żeby wam służyć. Wasza sprawa moją jest teraz. Bywajcie zdrowi — może was widzę raz ostatni. A teraz jeszcze jedna prośba. Za rzeką zostawiłem kolegę. Czas nagli, a tu potrzebny. Przywieźcie go na tę stronę. — Wyskoczył na brzeg. Dopiero teraz zauważył sternika.
— Ach, Makarewicz! Witajcie, przyjacielu! Na tamtym brzegu zostawiłem waszą sukmanę. Dostawcie mi ją wraz z kolegą. Bywajcie zdrowi!
Skinął ręką i wszedł w gąszcz.
— Kto idzie? — zawołano w tejże chwili i lufa posterunku mignęła za krzakiem.
— Oho, znać obecność Kazimierza! Porządek jak w gwardji na paradzie — mruknął nowoprzybyły, a głośno dodał: — Aleksander Świda.
— Czego?