Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdzie?
— W dzikiej, zapadłej okolicy.
— Ale pan ją znasz! Radź pan, jak się tam dostać i zdusić tę hałastrę jednym zamachem!
— Spróbuję. Wojsko zebrane?
— Pan mi to sam doradził. W tej chwili musiano już spędzić wszystkie roty.
— Jutro mogą ruszać.
— Rżnąć, siec! — wtrącił pułkownik.
— A czemuż nie zaraz? — zagadnął nieufnie Aprasjew.
— W noc, to niepodobieństwo! Tam niema drogi. Bądźcie spokojni. Partja nie ruszy z owego miejsca przed trzema dniami, ja za to ręczę.
Gdy domawiał tych słów, za oknem cos zaszeleściło lekko, wiatr zapewne trącał o gałęzie wielkiej lipy pod ścianą; nikt na to nie zwrócił uwagi.
Zaczęto wstawać i ruszać się w pokoju, a wśród konarów lipy dwa czarne cienie poczęły się też ruszać i szamotać.
— Czyś zwarjował! — szepnął jeden, chwytając dłoń towarzysza, który mierzył w szybę.
— Puść, kolego — ja zabiję tego nędznika! Puść — bo będzie źle! Ja go zaduszę, zębami zagryzę! Wiesz, to czarniawy pan z wysepki, ten, ten pies!
— Milcz i zastanów się chwilę! Nie o mordzie nam myśleć — ale o pospiechu! On zdradził, a on tu jest naczelnikiem od narodowego rządu! Rozumiesz! Do partji nam trzeba wracać, nim świt będzie — ostrzec musimy braci! Prędzej, prędzej spuszczaj się na ziemię! Jego zostaw z Moskalami i szatanem! Chodź, chodź!