Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kolego, jeden strzał tylko — jeden! Patrz, stoi wprost okna! Pozwól go zabić!
— Nie kalaj broni! Chodź! Nas czeka długa droga. Rozwagi, kolego! Zgubisz partję, jeśli strzelisz. Kto wieść zaniesie, gdy padniemy!
Żelisławski westchnął, opieszale począł zsuwać się z gałęzi. Świda ściągnął go na parkan; minęli uliczkę. Zapalczywy chłopak milczał; rozwagi nie rozumiał. Był gniewny na towarzysza. Wtem potrącił nogą o drewno jakieś — odskoczył, żegnając się: był to krzyż grobowy. Szli przez cmentarz. Noc była ciemna, jak piekło.
— Kolego, gdzie wy? — zagadnął powstaniec zcicha.
— Jestem.
— Czy my nie błądzimy?
— Nie.
— A daleko do wyspy?
— Około sześciu mil.
Sześć mil. Dreszcz wstrząsnął chłopcem. Sześć mil bez drogi, w głuchą noc, po dniu tak ciężkim, jaki spędził, było to zadanie olbrzymie.
Zwiesił głowę i szedł dysząc, potykając się, zlewając się potem; nie mógł nadążyć towarzyszowi.
— Kolego, zwolnijcie trochę! — szepnął po chwili. — Mamy jeszcze noc całą.
— Mamy tylko trzy godziny! Pospieszajcie!
Chłopak usłuchał, biegł, dobywając resztki sił; siwa sukmana Świdy pomimo to stawała się coraz niewyraźniejszą, krok jego się oddalał.
— On ze stali, ten człowiek! — pomyślał z zazdrością.