Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Siec ich, rżnąć do ostatniego! — zacharczał pułkownik.
— Może źle niesie fama o panu! — zasyczał Aprasjew. — Nie wiem, zobaczę! Na blankietach jenerał-gubernatora da się wcale co innego napisać, jeżeli...
— Jeżeli?... — powtórzył niespokojnie Polak.
— Jeżeli dasz mi dowody swej wierności.
— Wszelkie, jakie będę mógł.
— Wszelkie, jakie będę chciał! — poprawił powoli satrapa.
Zapanowało milczenie. Pułkownik nalał sobie noWy kieliszek, asauła przeciągnął się opieszale, Aprasjew, wpół zgięty, bębnił swemi brudnemi palcami po stole, uśmiechając się dziwnie.
— Cóż pan chce uczynić? — zagadnął Polak zcicha.
— Chcę, żeby w miesiąc nie zostało tu, ani trawy, ani domu, ani twarzy polskiej. Partja ma być do nogi wybita, z obywateli żebraki lub katorżniki, majątki cara. Oto są moje instrukcje. Jenerał-gubernator lubi być wysłuchanym co do joty, a ja chcę mu dogodzić.
— A los waszych sług tutaj?
— Będą spokojni. Domy ich, mienia, rodziny pod naszą opieką, włos im z głowy nie spadnie! Jeśli usłużą dobrze, będzie nagroda, order, urząd; jeśli zdradzą, biada!
— I dostaną to na owym blankiecie?
— Dostaną.
— Cóż pan rozkazuje? Jestem na usługi, powtarzam!
— Partja jest?
— Tak.