Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powiadają, że masz pan cudownie piękną kochankę u siebie — to chyba nie klęska!
— Ale kłopot i koszt okropny.
— Można pana od tego uwolnić. My tu jesteśmy by waszą dolę polepszyć! — zaśmiał się cynicznie asauła.
— A ja słyszałem, że u was jest stara wódka — rozkosz — zahuczał bas pułkownika.
— Piwnica moja i dom otworem dla was. Czem mogę, służyć będę.
— Taak! — rzekł przeciągle Aprasjew. — A mnie właśnie przeciwnie poinformowano! U mnie w instrukcjach stoi pan jako naczelnik ruchu! Rozkazano obłożyć administracją majątki po srogiej rewizji — a co do pana — mam tu prezent od jenerał-gubernatora — sto blankietów podpisanych przezeń wyroków.
Urwał i znowu się uśmiechnął. Polak zzieleniał, otarł ręką czoło, na którem pot się szklił.
— A pan... — wyjąkał głucho.
— Ja, sługa! Będę wypełniał rozkaz.
— Zlitujcie się, to fałsz! Oszkalowano mnie haniebnie! Mam tylu nieprzyjaciół, ilu jest obywateli. Nie cierpią mnie, bom jak wy, wierny sługa cara, rad z poprzedniego stanu rzeczy, niepragnący zmiany, wróg tego karygodnego buntu i nieporządku. Biedny jestem — i niewtajemniczony w ich podziemne machinacje! Karzcie ludzi wpływowych, jak Olesza, Zdański, Niestański, dwaj Świdowie. Jam nie winien i wasz sprzymierzeniec!
Aprasjew dobył szybko kawał papieru i spiesznie zanotował nazwiska.