Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pożar — potem pijatykę i hulankę — na popiołach. On bez narad i namysłów nasyciłby swe dzikie, rozhukane chęci — reszta go nie obchodziła wcale.
Pochylony nad stołem, ziewając, rżnął bez ceremonji obrus końcem noża w jakieś arabeski, a od czasu do czasu wstawał, pocierał smrodliwą zapałkę o ścianę i zapalał nowy papieros.
— Posłyszawszy pańskie nazwisko przed paru dniami, ucieszyłem się na myśl, że w tych wrogich stronach znalazłem znajomego, a może przyjaciela! — cedził swym cichym głosem Aprasjew do sąsiada, patrząc po kątach pokoju, jakby się odzywał do kogoś niewidzialnego.
— Istotnie zaszczyca mnie pańska pamięć. Zdaje mi się, żem miał przyjemność spotkać się z panem na Węgrzech.
— Tak, tak. Byłem przy kampanji w charakterze liweranta prowizji, pamiętam jak dziś ów dzień pod Maros Kadosz, kiedy to...
— Ach tak, wówczas się poznaliśmy! — przerwano żywo.
Aprasjew uśmiechnął się blado, ale nie opowiadał dalej.
— Jakże się wam szczęściło przez te lat kilkanaście? — zagadnął po chwili kłopotliwego milczenia.
— Ciężko i trudno. Pracą bezustanną zdobywałem kawałek chleba.
— Ale majątek pan kupił.
— Nie, ojciec mi go zostawił, ale długów mam bez liku i klęski nie wychodzą z mego domu.
Kozak podniósł nagle głowę, popatrzył na mówiącego.