Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gęstym i tak krzaczastym, że z pod nastrzępionej sierści wyglądała tylko para oczu malutkich, zaognionych czerwono, wiecznie pijanych i wiecznie wściekłych, jak ślepie hieny. Siedział, sapiąc, chrząkając; zaciągał się tytoniem i miłośnie patrzał na butelkę z arakiem, dobrze napoczętą, której zawartość przechodziła w kieliszek, a stamtąd w otchłań bezdenną, zwaną pułkownikowskiem gardłem.
Dla kontrastu z nim służył trzeci biesiadnik, noszący strój kozackiego dowódcy. Słuszny, silnie zbudowany, młody kozak był typem trochę dzikiej piękności. Nie brakło mu ani orlego nosa, ani wysokiego czoła, ani ognistych oczu, ani czarnych, długich wąsów, z pod których błyskały czerwone usta, trochę może za zmysłowe i za zwierzęce, psując, wraz z silnie rozwiniętą dolną szczęką, ogólną harmonję twarzy.
Był jeszcze czwarty u tego stołu i wybitną snać grał rolę, bo siedział obok Aprasjewa i choć się dłonią zasłaniał od światła, widać go było z okna bardzo wyraźnie, a widok ten — jego — tutaj — mocnoby zdziwił starca patrjotę, co się zeszłej nocy znajdował na dzikiej wysepce wśród zalewów.
On to z Aprasjewem podtrzymywał rozmowę. Pułkownik mieszał się do niej rzadko, wybuchając strasznym rykiem, co miał śmiech naśladować, lub powtarzał ochrypłym głosem ciągle tenże frazes:
— Tak, tak — koniecznie! Siec ich, rżnąć — do ostatniego! — Pan Bezgałowkin tak określał wojnę.
Kozak nie słuchał i nie uważał. Nie lubił narad — rozumiał bardzo mało dyplomacji — nie dbał o honor tej biesiady. On znał tylko napad nocny, rzeź,