Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

którym paliła się jedna tylko świeca, siedziało czterech ludzi. Drzwi i okna były szczelnie zamknięte; pokoik wychodził na cmentarną uliczkę. Starszyzna musiała tu obiadować, bo na stole, zasłanym biało, walały się resztki jedzenia i nakrycia — służbę wydalono — od pewnego czasu rozmawiano poufnie!
Na pierwszem miejscu tronował nowy urzędnik, przysłany na pomoc naczelnikowi powiatu z Wilna, od Murawjewa.
Postać jego, chudą i niezgrabną, zakończała twarz żółta, porosła rzadkim, jasnym zarostem, wydłużona, z charakterem lisim. Było to uosobienie zimnego okrucieństwa, chciwości i fałszu.
Człowiek ten, niedawno, może dla tych właśnie cnót, wydobyty z jakiejś jamy biurowej, przeniesiony tu na sędziego i kata, nie mógł się jeszcze zupełnie pozbyć lękliwej, służalczej uniżoności poprzedniego stanowiska.
Oczy jego bure nie umiały patrzeć prosto, wodził je ukośnie, zygzakiem, mówił cicho, ostrożnie, uśmiechał się słodko, uprzejmie — milczał często pokornie. Zwierz to był ostrożny i chytry, co krył pazury i przymykał ślepie, by nie płoszyć zdobyczy. Zwał się Mikołaj Wasilicz Aprasjew.
Obok niego, z nosem w kieliszku, łokciami podtrzymując swój olbrzymi kadłub, siedział naczelnik powiatu i zarazem pułkownik tulskiego pułku piechoty, Karp Piotrowicz Bezgałowkin. Nazwisko źle orzekło. Pan pułkownik miał przeciwnie łeb olbrzymi, osadzony na szerokim, apoplektycznym karku. Łeb buldoga, krótki, ścięty, którego wszystkie rysy kryły się pod fioletową opuchlizną i zarostem tak