Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wreszcie doszli do załomu. Byli bezpieczniejsi: ruch skupiał się po drugiej stronie — powstali.
Świda natychmiast zaczął wdrapywać się na parkan, Żelisławski, zamiast pospieszać, pozostał na dole, mrucząc coś niezrozumiale.
Już siedząc konno na szczycie, Świda się obejrzał.
— Cóż, kolego niedoli szepnął — zmęczył cię strach, czy przeprawa? Chodźże!
— Zaraz, zaraz! — chłopak nasłuchiwał uważnie. — Bo to, widzisz, jakeśmy pełzli, uważałem, że coś niezłego grają te łotry! Słyszysz, marsz jak do galopu!
— Zwarjowałeś! Spiesz się! — burknął Aleksander, ale w duchu podziw czuł dla szalonej, lekceważącej wszystko, niedbałej o życie odwagi tego wyrostka.
— Wyśpiewać go mogę nawet! — pochwalił się, gdy siedział na ogrodzeniu. — Czy nie pamiętasz z jakiej to opery?
Świda ręką machnął, zsuwając się na dziedziniec.
— Milczże, choć minutę — i odłóż na inny raz śpiew!
Zniknęli znowu w ciemnościach.
W domu zarządu odbywała się tymczasem ważna narada. Nie prowadzono jej w pierwszych pokojach, pełnych zgiełku i blasku, gdzie co chwila wpadali ordynansi, zmieniały się straże, wydawano rozkazy, przyjmowano raporty — i nie w wielkiej sali, gdzie zastawiono bankiet dla niższego stopnia oficerów. Nie, rada się tam nie zebrała.
Zasiadła ona w rogowym, ostatnim pokoju, wśród brudnych ksiąg urzędowych i pyłu. Przy stole, na