Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

umundurowane postacie — panował piekielny hałas, zamęt, bieganina.
— Dalej iść niesposób, wróćmy, — szeptał Żelisławski — zapóźnimy się z raportem!
— Musimy tam być! — odparł uparcie Świda, ręką dom wskazując.
— Poco?
— Bo tam zdrada!
— Eh — a cóż to za dom?
— Zarząd miejski i oficerska kwatera.
— Ależ dostać się tam niesposób. Zabiją nas!
— To i cóż?
— A któż w takim razie pójdzie z raportem?
— A cóż za raport damy, jeśli się nie dowiemy pewnego faktu czy słowa. Szpieg nie powinien zadawalniać się przypuszczeniem.
— Ach, to cóż robić?
— Idźcie ze mną i róbcie, co będę robił.
Po tej rozprawie zginęli znowu w cieniach płotów. Pełzając, minęli „dumę” i obręb ruchu. Po chwili już pod parkanem, za uliczką, mignęły dwie czarne postacie; parkan ów obejmował dziedziniec i dom, tyłem dotykał cmentarza, wysoki był na kilka łokci. Po zaułku snuło się dużo gawiedzi i wojska.
Dwaj ci nieustraszeni śmiałkowie, pod bokiem Moskali, cieniem ogrodzenia tylko osłonięci, pełzli powoli, ostrożnie, dążąc ku cmentarzowi. Parę razy ktoś ich prawie potrącił, wówczas wyciągali się nieruchomie, i wyglądali niby kłody drzewa w niepewnem świetle wieczoru. Obydwaj nie odzywali się do siebie, tamowali oddech, ale w myśli każdy miał się za straconego.