Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mruknął Żelisławski. — Wówczas było cicho, a teraz, patrz pan, konie w pianie i siodeł jeszcze nie zdjęto.
— Nagły rozkaz i haniebny dla nas. Muszą już wiedzieć o partji, ktoś zdradził. Patrz, nowa gromada.
Istotnie z uliczki wynurzyły się bagnety; secina piechurów zlała się z tłumem, złożywszy broń w kozły.
— Ktoś zdradził, może być, ale kto? — wyszeptał Żelisławski, zaciskając zęby. — Żebym go miał — oh!
Gest był wyraźny.
— Chodźmy, i zajrzyjmy mu w oczy! — burknął Aleksander.
— Chodźmy! — powstaniec drżał z gniewu.
Poszli jak cienie, przemykając się wśród zabudowań i ogrodów. Żelisławski trzymał się poły Świdy; zginąłby pewnie wśród manowców i nocy bez opieki doświadczonego towarzysza.
Ten szedł niezmordowany, zwinny — a bardzo posępny.
Zdrady szukał — ohydy — i szedł tak prosto, z taką pewnością, jakby ta zbrodnia wcieliła się w jaką postać mu znaną, której wiedział gdzie szukać — i wiedział, jak nazwać.
Nagle nieprzebyta zapora zagrodziła im dalszą drogę.
Była to uliczka, zapchana żołnierstwem i końmi; po drugiej jej stronie, obwiedziony parkanem, stał dom murowany, wielki, rzęsiście oświetlony, na dziedzińcu przed nim grała wojskowa muzyka, roiły się