Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sam.
— To i ja pójdę z panem.
— I owszem, bo nie traficie w nocy na wyspę, nie znając dobrze okolicy. Już późno — trzeba się spieszyć i milczeć.
Były to dwa warunki dość ciężkie dla Żelisławskiego, ale wytrwał aż do ogrodów mieszczańskich, w które się wszyli, wymijając ostrożnie bite drogi.
Ściemniało zupełnie, pomimo to w miasteczku gwar panował, a z placu biła łuna światła, przedzierając się smugami między chaty i zarośla, aż ku naszym znajomym.
Ku tej jasności kierował się Świda, mocno zaniepokojony, nie uważając na szept gadatliwego towarzysza, który skracał sobie oczekiwanie i ciekawość tysiącem przypuszczeń.
Wreszcie przeskoczyli ostatni płot, wtulili się w cień węgła chaty i wyjrzeli na plac.
Mieli przed sobą dziwnie ożywiony obraz. Kilkadziesiąt ognisk trzaskało wesoło, oświecając jak w dzień wielką tę przestrzeń, natłoczoną żołnierstwem.
Była to widocznie hulanka sołdacka w kraju, gdzie wszystko wolno. Przy ogniach roiły się gromady kozaków i piechoty, z szynków rozlegały się wycia rozbestwionej zgrai, śpiewy, głośne hurrah, śmiechy! Wszędzie lała się wódka, leżały stosy mięsa, worki, owsa, mąki, kaszy, stały fury z sianem, a wśród tego stały konie kozackie rżąc, kopiąc, chrapiąc; chwilami odzywał się bęben, stłumiony zgiełkiem.
Powstańcy popatrzyli na to, kręcąc głowami.
— Ściągają wojsko ze wsi. To coś nowego —