Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ka, ten mi się przysłużył! Ot i ma pan całą prawdę — a teraz dajcie swoją rękę — dziękuję wam raz jeszcze! Nie chciałbym umrzeć po złodziejsku! — koni nie kradłem — należy mi się szczypta moskiewskiego ołowiu i matka ziemia na katafalk. A pan gdzie szedł, kiedy mnie zdybał?
— Do miasteczka.
— Eh, w moją drogę. Tam Moskale!
— To dobrze. Tego mi trzeba. Naczelnik musi mieć dziś ścisły o nich raport.
— To pan ich śledzi — dla partji?
— Uhm!
— To pan powstaniec?
— Świda się zawahał. — Nie — miał na języku, lecz nagle zdało mu się, że słyszy słodki głos, pytający go z prośbą tak rzewną: „Czy miłość dla mnie nie zrobi z pana Polaka?“
— Tak, powstaniec, — odparł stanowczo — i szpieg!
— Tośmy koledzy! — wykrzyknął chłopak radośnie — będziemy się bić razem! A pan, jak się nazywa?
— Świda!
Żelisławski podskoczył, otworzył usta i oczy.
— A a a! To pan...
— Brat waszego wodza.
— A zacóż pana kazano wieszać, kiedy pan idzie do Moskali, a potem z raportem?
— O to trzeba się spytać czarniawego pana; od rana nie jestem w domu, inaczej możebym już wisiał. Wyroku mi nie czytano.
— Więc pan idzie sam do miasteczka?