Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O mnie?
— Tak. Jest to sztandar dla partji. Panu go oddam w ręce i w opiekę, abyś go oddał bratu, gdy dziś w nocy zaniesiesz im pierwszy raport o wojsku rosyjskiem! Boć to wszakże nieprawda, co mi mówił pan Czaplic, żeś pan odmówił współudziału w ofierze?
Oczy jej spoczęły na nim smutno zamroczone.
Zajrzały w jego sokole źrenice, poszły wgłąb, zanurtowały mu w duszy niezmiernym żalem, prośbą i serdecznym wyrzutem. Nie znalazł narazie odpowiedzi.
— Pani, to szaleństwo! — wyjąkał wreszcie niepewnym głosem.
— Są szaleństwa wyższe nad rozum i logikę. Nie cyframi, lecz duchem do nich iść trzeba! Pan powiada, żem z pana zrobiła człowieka: czy miłość dla mnie nie zrobi z was Polaka? Czyż mi Bóg nie da wlać w pana tego, co sama czuję tak gorąco: bezgranicznego uczucia dla biednej poszarpanej Ojczyzny?
— Nie dźwigniemy jej w ten sposób! — szepnął coraz słabiej, czując, że mu brak argumentów na czar jej głosu i wejrzenia.
— Być może — odparła bardzo smutno — i zdanie pana w chwili układania tej sprawy byłoby właściwem! Lecz dziś już od tej czary ust nie czas odwracać! Pić ją musimy do dna, choć z łez gorzkich złożona i zawodów okropnych! Niezgoda i brak solidarności zgubiły nas niegdyś. Dziś lepiej zginąć razem, niż rozbitym na partje dogorywać powolną śmiercią! Wierz mi pan, na świecie, gdzie żaden