Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Za mego opiekuna? — Twarz jej pozostała bez zmiany. Ani się zarumieniła, świadcząc o prawdzie, ani się broniła, jak inne panienki. — Jest to los każdej dziewczyny, że ją wszyscy swatają. Dlaczego się pan pyta o to? — dodała, obejmując znowu wzrokiem energiczne, otwarte rysy młodego człowieka.
Zakrył twarz rękami, drżał.
— Cóż znowu! — zawołał po chwili walki z sobą. — Wszakże raz ta męka skończyć się musi! Choć mnie pani pewnie odepchnie, a może wydrwi, a może się obrazi, lepszy koniec niż zawieszenie! Czegóż się boję! Wstydu w tem niema, a panią kocham z całej duszy! Wstydu w tem niema, gdy wam powiem, że do was należę, jak wasze dzieło, jak to, coście z błota wydobyli na świat, z ciemności na słońce, czemuście dali myśl, czyn, ideję, wiarę, wszystko! Jeślim pracował, walczył, zwyciężał, to tylko przez panią, jeżelim kochał, szanował, czcił, to tylko panią jedną na ziemi, a przez was innych! Nie było w mej duszy jednej myśli dobrej, którejbyś pani początku nie dała; nie było zwalczonego złego popędu bez waszego wspomnienia, nie było przebytego znoju bez pomocy waszego obrazu. Jam nie swój teraz, co mam w duszy, wszystko do pani należy! Nosiłem lata uczucie w piersi. Zpoczątku zwało się nadzieją, szczęściem, marzeniem; potem torturą, bólem, rozpaczą! Sił mi wreszcie zabrakło, sił do znoszenia, przyszedłem do pani po wyrok dla siebie. Rozporządzaj pani swoją własnością!
Słuchała go, nie przerywając. Oczy jej myślące, wymowne zabłysły na chwilę spokojnym ogniem; cień lekkiego rumieńca przemknął od przezroczy-