Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wym sobie lekkim półuśmiechem, co na jej poważne oblicze rzucał niby promień jasności. Żeby Aleksander ją lepiej znał, wiedziałby, że uśmiech ten widziało bardzo mało osób.
— Proszę pana, — rzekła głębokim, dźwięcznym głosem — myślałam, że zapomniał pan o nas!
Potrząsł tylko głową — jeszcze mówić nie mógł.
Posłuszny jej skinieniu, zajął miejsce na niskiem staroświeckiem krzesełku, co stało obok krosien. Dostrzegła jego zmieszanie i nieśmiałość. Spuściła głowę nad robotą i chwilę haftowała w milczeniu.
Z pod jej palców na czerwonym jedwabiu występował srebrem tkany biały orzeł narodowy. Aleksander spostrzegł to dopiero teraz, gdy oprzytomniał nieco.
— Rok przeszło nie widziałam pana — to niedobrze — zaczęła po małej przerwie, rzucając mu przelotne spojrzenie.
— Ja widuję panią często — rzekł bardzo cicho — w kościele, w parku, na spacerach!
— O, pan mnie szpieguje chyba?
Milczał. Szukał w głowie, w chaosie, jednej ciągłej myśli. Bawić się słowami nie umiał.
— Panno Władysławo! — ozwał się nagle, prawie gwałtownie.
— Słucham. — Głos jej był równie słodki, poważny, nie zdradzał zdziwienia na ten niespodziany wybuch.
— Czy to prawda, że pani wychodzi zamąż?
— Za kogo naprzykład?
— Za pana Czaplica.