Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ktoby go był spotkał zmienionego, z dziką determinacją na ciemnej twarzy, pomyślałby, że zemsty szuka, a nie wyroku szczęścia i oblicza ukochanej.
Klacz, zda się, przejęła duszę pna. W szalonym pędzie mijali lasy i pola, grząskie łąki i strumyki, wzgórza i zapadliny. Gnali naoślep, aż przed niemi wystąpił okazały pałac, stuletnia wysada i czerwone mury folwarku. Był to Sterdyń, posiadłość pana Czaplica. Dwór wielki, magnacki, roił się liberyjną służbą. Jeden z lokai wyskoczył naprzeciw przybyłego, pomógł mu zsiąść z konia.
— Jest pan? — spytał Świda zdławionym głosem.
— Niema, wyjechał do miasteczka.
— A pani Ordyńcowa? — badał dalej z uczuciem ulgi.
— Wyjechała przed chwilą do Borowina.
— Więc nie zastałem nikogo?
— Jest panienka! — odparł sługa, patrząc na strój młodego człowieka, jakby w myśli dodawał: „aleś pan nie godzien jej dostąpić.”
Ciemna twarz dzikiego chłopca poczerwieniała, jak rozpalone żelazo; zrobił wysiłek heroiczny, by wyrzec słowo.
— Powiedz panience, że Aleksander Świda prosi o pozwolenie złożenia jej swego uszanowania.
Lokaj oddał konia nadbiegłemu chłopakowi ze stajni i zawiódł gościa do salonu, gdzie mu podał krzesło, a sam odszedł.
Aleksander usiadł. W uszach szumiała mu burza, w piersi serce rzucało się nierówno, głusząc wszystko wokoło, to zamierając zupełnie; trząsł się, jak