Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Krzesiwo u każdego znajdzie się za krzywdę, a potem co? Car daleko, czy on nam stodoły odbuduje?
— Dobrze mówisz, kumie! Daj Boże zdrowie panu!
Rozprawiając, zniknęli za domem.
— Niema Zawiei — szepnął do siebie Aleksander, wchodząc do pokoju — i niema mnie tam poco jechać. Za późno! Papiery popalić — Michałka zabezpieczyć — i czekać egzekucji! Oto, co mi zostało do zrobienia!
Usiadł przy stole i począł zbierać różne szpargały, gdy nagle zdyszany, radosny głos Michałka ozwał się za oknem, przerywając mu zajęcie.
Chłop stukał w szybę i szczerząc zęby w uśmiechu, wołał, pokazując na podwórze:
— Paniczu, paniczu! Nasza Zawieja!
— Gdzie? Jest? — Aleksander wypadł na ganek. Istotnie, pieszczona klacz wracała z jasyru do swego żłobu, rżąc, jakby witała.
Siodło i uzdę miała na sobie mokre i poszarpane, cała w pianie, z dymiącemi bokami wpadła na dziedziniec i na głos pana przybiegła do niego. Chwilę pieścił ją ręką, potem bez namysłu zebrał cugle, wskoczył na siodło, gwizdnął. Niezmordowane zwierzę wichrem wyniosło go za wrota.
Stało się to tak szybko, że Michałko w pięć minut zaledwie wrócił do świadomości rzeczy. Jeździec już dawno przepadł na polu.
— Musiało mu być pilno! — wyrezonował filozoficznie. — Jak pojechał, to i wróci. Albo mu to pierwszy raz!
Mylił się Michałko, Świda tam, gdzie jechał, nie był jeszcze nigdy, a tak jechał raz pierwszy.