Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

albo bracia, i on może ma ojca w lesie. Wyjdzie Polak, zobaczy syna na sośnie, żal go zdejmie srogi — a w żalu człowiek nie patrzy i nie zatrzyma się — ot i nieszczęście! Ja, żebym złowił Polaka, buntownika, nie walałbym rąk wieszaniem! Albo wam za to płacą! Jabym go w las puścił, jeśli mu życie niemiłe, a niech go tam kozaki biją. Oni poto tu przyszli!
Chłopi pomyśleli chwilę, poradzili się szeptem, pokiwali głową, wreszcie starszyna wyjął nóż z za świty i rozciął więzy Polaka.
— Idź, gdzie cię czart pędzi! — mruknął w formie grzecznej odprawy.
Powstaniec przeciągnął skostniałe członki, spojrzał na Świdę iskrzącemi oczami, uśmiechnął się i zdjął czapkę.
— Żelisławski nie zapomni! — rzekł z przejęciem.
Wyskoczył na środek dziedzińca i, podrzucając rogatywkę wgórę: „Niech żyje kraj“ — wykrzyknął z całych płuc, ze słonecznym zapałem skowronka, z niefrasobliwą pogardą dla losu, niepomny na razy i chłopską niewolę, cały owładnięty swą ideą. W paru susach był już za dworem — wolny — wiatr przyniósł do uszu Świdy jego pożegnanie, radośnie nuconą piosenkę: „Hop, hop, koniku, na Litwę!“ — Chłopi spojrzeli po sobie, kręcąc głową.
— Wściekł się! — zdecydowali, zwracając się do Świdy. — Dobra była rada, panoczku!
— Szkoda detyny! — rzekł najstarszy, co może już wszystkie wnuki pochował.
— Brzydka rzecz, wieszanie! — wtrącił inny.
— Straszno Lachów! — zakończył starszyna. —