Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nas dziesięcioro było. Dziwo, ile takie małe stworzenie uciechy z sobą niesie!
A dzieciak, jakby przeczuł, że go chwalą, otworzył szafirowe oczęta i jak pisklę obrócił główkę ku ogniu. Władka w milczeniu przytuliła go do serca.
— Ochrzcić go trzeba! — rzekła.
— Chyba wiosną. Powędrujemy szukać swego księdza. Teraz sami go wodą zlejemy! Bóg dał, Bóg chować będzie, a gdy nas nie umorzył i nad nim okaże miłosierdzie! Od Niego to gość, byśmy Mu i z nędzy swojej chwałę wołali! Jakże nazwiemy to pisklę?
— Nazwijcie ją dla mnie Irenką! — rzekł Simson.
— A to czemu, bracie Samie! — zaśmiał się Aleksander. — Co ci to imię przypomina? Może narzeczoną?
— Siostrzyczkę miałem Irenkę. Przed trzema laty umarła od wężowego ukąszenia. Taka była śliczna i matka mi ją w opiekę zdała, umierając malutką!
— Będziecie mieli zatem drugą Irenkę malutką! — rzekła Władka serdecznie.
— Jak dorośnie dacie mi ją za żonę! — poprosił zupełnie serjo. — Mam teraz dopiero dwadzieścia lat. Poczekam szesnaście i tak jak wy, Sanders, chatę jej sam postawię. Zobaczycie!
Pochylił się nad dzieckiem, w wielką łapę wziął drobniutką rączynę i jak świętość ucałował.
Teraz ośmielił się zupełnie i przejęty rolą opiekuna, wypytywać począł Świdy o łowy i zapasy i zgorszył się bardzo, dowiedziawszy się, że proch wyszedł zupełnie, a z zapasów było tylko stare dymione mięso i garść kukurydzy.