Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Simson z wielkiego uszanowania bał się odezwać, uścisnął dłoń kobiety i ciekawie zdaleka obejrzał dziecinę. Nigdy w domu na dzieci nie patrzał i traktował je mianem, „raków“, ale ten drobiazg Świdów wydał mu się czemś nadzwyczaj pięknem i zajmującem.
— Malutkie kociątko! — wymówił czule, zniżając swój niedźwiedzi głos. — Niedarmo tak mi do was było tęskno. Jakbym przeczuł nowinę! Ot, dobry gość taki! A do was podobne; takie same ma siwe ślepki!
— Chwała Bogu! — wtrącił Świda. — Będzie ładne, dziewczyna! Ale gość to dobry. Teraz w tej czarnej chacie, jakby sto gwiazd się paliło, jakby stu aniołów śpiewało! Dawniej tom się wydzierał na powietrze, duszno było, a teraz to mnie żona i kijem nie wygoni od komina.
— Zaraz cię głód wygoni! — uśmiechnęła się. — Spocznijcie, panie Simson, dziękuję wam za odwiedziny w taką porę. To prawdziwa przyjacielska przysługa!
Świda usadowił skwatera przy dobroczynnem ciepłe komina, a ona, jeszcze blada i osłabiona, jęła się krzątać po izbie, złożywszy dziecko w kołyskę.
Po chwili woń palonej wódki i korzeni połechtała powonienie Sama, na stole zjawiło się trochę mięsa, placek z kukurydzy i ognisty napój.
Zasiedli do biesiady, rozmawiając naturalnie o gościu.
— Jak się raz pierwszy odezwało w chacie — mówił Świda — tom myślał, że oszaleję ze szczęścia. Dawniej pusto było i głucho, a teraz gwarno, jakby