Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wędrówkach, dwa miesiące dobrać się nie mógł, nareszcie pewnego dnia zatęsknił za przyjaciółmi z polany i ruszył do nich, odszukując w puszczy ścieżyny, którą latem wytrzebił w gąszczu.
Nad wieczorem zaledwie zhasany okropnie i pomimo zimna potem zlany, dobił się trzebieży. Śnieg ją zasypał do połowy palisad, ślad tylko był do potoku po wodę, wejście było zabarykadowane.
— Hop, hop! — począł wołać.
Kundys mu odpowiedział głosem przeraźliwym jak piszczałka.
— Hop, hop! — powtórzył donioślej.
Drzwi chaty się rozwarły i Świda się pokazał.
— Kto? — zawołał.
— Któżby jak nie ja! — odparł Sam. — Co u was słychać?
— Dobrze słychać! Witaj, przyjacielu!
Odwalił barykady i uścisnął dłoń przybyłego.
— A u nas od dwu tygodni gość jest w chacie! — rzekł wesoło, idąc za Simsonem.
— Gość! — powtórzył zdziwiony Sam. — Może kto z waszego kraju?
— A swój gość! — zaśmiał się Świda, otwierając drzwi.
Samuel wszedł i stanął jak wryty.
Kolo ogniska, na sznurach zwieszała się trzcinowa kołyska, a z lawy na jego spotkanie wstała Władka, a gość półmiesięczny, czerwony, malutki na jej ręku, powitał przyjaciela domu żałosnem kwileniem.
— Ot, masz i ojca chrzestnego, Władko! — zawołał Świda, zamykając starannie drzwi przed chłodem.