Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwie go żona uprosiła, by natychmiast nie porwał siekiery.
Nazajutrz tamci odeszli pożegnani błogosławieństwem i tylko Samuel rozgościł się.
I tak dni mijały coraz posępniejsze, gdy zima nadeszła, palisady były gotowe jako tako, do zagrody był tylko jeden wchód, na noc barykadowany drzewem.
Śniegi spadły i przerwały komunikację. Władka niedomagała coraz częściej, zapasów żywności mało było i proch się kończył.
Zrzadka tylko wychodził Świda na łowy, najczęściej siedział w chacie i troskał się o żonę.
Wtedy to uczył się — rzemiosł wszelkich. Skóry wołowe wyprawił popiołem i uszył z nich niezgrabne chodaki, bo obuwie ich się dawno zdarło, potem ciosał sprzęty różne, sto razy psując drzewo i zaczynając na nowo.
Nareszcie pewnego dnia przyniósł pęk giętkich trzcin i uśmiechając się do swej roboty, jął je przebierać i gatunkować.
— Co to będzie, Aleks? — zagadnęła Władka.
Popatrzył na nią promienny.
— Będzie gniazdko! — odparł wesoło.
Zarumieniła się i uśmiechnęła doń smętnie.
Marzył bo on o tem gniazdku i o swem szczęściu dnie i noce, drżał nad swem kochaniem, tulił i pieścił, tknąć nie dał najdrobniejszej roboty.
Sypiał w chacie teraz, a raczej nad jej snem czuwał, nasłuchując oddechu, otulając przed chłodem. Jemu za sen i wygodę starczyła radosna nadzieja.
Śniegi zatrzymały nawet przyjaciela Sama w jego