Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym jeleniem, wstąpił do nich i zastał biedaka bez mowy i ruchu, w paroksyzmie szkaradnej febry, kobieta krzątała się sama przy nim w dusznej chacie, blada i okropnie mizerna.
Nie skarżyła się wcale i spokojnie opowiedziała, że już trzecią noc sama rozpala ognie wokoło i tak noc spędza, chodząc od posłania chorego do chudoby, gdy pies zaszczeka, i strzelając w zarośla.
Stary aż się zatrząsł z żalu nad nią, obejrzał chorego, uspokoił stroskaną, że każdy tak odchorować musi pierwszą zimę w puszczy, dla pośpiechu okulbaczył ich konia i ruszył do domu.
Wieczorem sukurs przybył w osobie Sama z dwoma starszymi braćmi, przybyła też żona Willa, atletyczna skwaterka, w mokasynach na nogach, z toporem za pasem i dzieckiem na ręku.
Władka słów nie znalazła wdzięczności, a ludzie ci nieokrzesani nie wymagali ich wcale, tylko zrzuciwszy sakwy w chacie, zabrali się do roboty.
Z kobiety najwięcej się ucieszyła Władka, bo leki różne znała i we dwie zajęły się chorym.
Już nad ranem odeszła go gorączka i rozejrzał się wokoło, a ujrzawszy schyloną twarz żony nad sobą, uśmiechnął się do niej, potem zasnął mocno.
— Jutro wstanie! — zdecydowała Simsonowa.
A na dworze mężczyźni raźno pracowali. Drzewa się waliły z trzaskiem, mozolili się szczerze, jakby dla siebie robili i, tylko Sam rzucał co chwila robotę i zaglądał do chaty niespokojny.
Aleksander spał dobę całą i według obietnicy Simsonowej wstał zaraz potem, jakby odrodzony, i le-