Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niemało, ale dokazał swego i gdy deszcze się rozpoczęły, znalazły go już zajętego kopaniem rowu i wznoszeniem palisad, polana się rozszerzyła wokoło zagrody, zwierz odstraszony kilkakrotnie ustąpić musiał, zabrawszy jednak dwa jeszcze woły biedakowi.
Jedna jeszcze panterza skóra przybyła koło posłania Władki, a osadnikowi został koń tylko i jeden wół z dobytku.
Bury kundys, dar Sama, powiększył zato dobytek i w nocy Władka miała już trzech obrońców, bo i borsuk istniał i myszkował z wielkim zapałem po zaroślach.
A Władka na jesień pobladła i niedomagała czasem, trwożniejsza się zrobiła i lada czego płakała biedna i tylko wobec męża siłą woli panowała nad osłabieniem. Niepokój ją dręczył po nocach, drżała na każdy szelest w pustej chacie i bezsennie wyglądała poranka.
Świda za nią wszystko robił, nie pozwalając ani wody nosić, ani prać nad strumykiem. Stał się kucharzem i praczką i niańką i niewiadomo, skąd brał czasu na tysiące drobnych zajęć.
Zabił nawet trzy bobry, za których skóry Sam im przyniósł z magazynów, o kilkadziesiąt mil odległych, różnych zapasów, soli i nabojów.
Dni tymczasem stawały się coraz krótsze i posępniejsze. Robota palisad szła coraz wolniej, a wilgoć i chłód nabawiły wreszcie Aleksandra ciężkiej niemocy. Pasował się tydzień cały z gorączką i legł wreszcie.
Stary Simson, zapędziwszy się w te strony za ran-