Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

złości. — Żebyż już lepiej zabrali ostatnią koszulę, nie takbym żałował!...
Uciął. Wyraz: złodzieje miał na ustach, ale go nie chciał przed chłopem wymówić.
— Można odebrać — wtrącił Michałko. — Posłać kilku sprawnych chłopów na Żydowy Wir, na Ostrów! Tam zbierają się Polaki. Trzech strażników naszych uciekło tej nocy, a dziś rano nie stało ekonoma.
— Ślicznie, — burknął Świda — wkrótce nas dwóch tylko zostanie we dworze! Te hultaje lepiejby zrobili, pilnując swego nosa i mego pola, jak szukając śmierci po lasach! Tfu!
— Ale, co lepiej! Ja tak gadał wczoraj ekonomowi! Może pan każe innego dać konia?
Aleksander nic nie odparł; może nie słyszał. Poszedł powoli ku domowi. Michałko jakiś markotny ruszył za nim. Miał coś jeszcze do powiedzenia.
— Proszę panicza — rzekł już w drzwiach prawie — nasi chłopi złapali dziś jakiegoś, co się przekradał ku rzece; czekają, co pan poradzi z nim zrobić?
— Któż to? Nacóż go brali? Kradł co?
— Nie tylko naczelnik z miasteczka dał rozkaz starszynie ludzi podejrzanych brać i wieszać bez sądu. Ten był z bronią... nieznajomy... i pobił kilku, nim mu rady dali, więc go już sotniki na sosnę wiedli. Ale potem gospodarze się rozmyślili, że bez pańskiej rady nie warto poczynać! Niewiadomo, kto górę weźmie, Lachy czy car! Lepiej nikogo nie obrażać!
Na tę dobitną logikę chłopską, tak pełną rozsądku, Świda się uśmiechnął zlekka pod wąsem.
— Gdzie on? — zagadnął.