Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Młody tymczasem manowcami, borem przedzierał się mozolnie ku domowi. Ten nie widział słońca i krajobrazu, nie stał w myślach pogrążony, nie wzdychał, nie wahał się! Natura jego była zbyt szalona i stanowcza, by w niej rzewność mogła długo mieszkać. On potrzebował czynu, walki, ruchu, by żyć.
Aż wkońcu po długim pochodzie las się rozrzedził; z za drzew wyjrzały dachy zabudowań folwarcznych, żóraw studni i pola uprawne. Była to resztka niewielka ojcowskiej fortuny, która została szaleńcowi czystą. Aleksander otarł pot z czoła, przesadził parę płotów, i już stał na własnym dziedzińcu.
— Michałko — krzyknął donośnie.
— Słucham, paniczu — odpowiedziano za nim.
Dawny dojeżdżacz, co tak ważną rolę odegrał w życiu Świdy, za jego powrotem do kraju przywlókł się do pana. Świda go ożenił, uposażył bogato w ziemię i dobytek, osadził obok dworu.
Michałko z rodziną spełniali wszystkie urzędy według sił i potrzeby; uważani byli nie jak sługi, ale jak bracia!
Na głos pana factotum wyrosło jak z pod ziemi. Był to chłop barczysty, dostatnio odziany, zdrów, z wyrazem właściwym wieśniakom: dziwnej mieszaniny dobroduszności i filuterji.
— Osiodłaj mi Zawieję! — zakomenderował pan.
— Otóż to, co ja właśnie chciał mówić — odparł Michałek złą polszczyzną — niema naszej Zawiei.
— Jakto?
Chłop się podrapał w gęstą, konopiastą czuprynę.
— Przyszło dwóch jakichś, panów musi być...
— I zabrali klacz! — Aleksander aż zbielał ze