Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Simsonowie z apetytem wilczym zmietli zastawione jadło, wypili wódkę, a że późno było, zostali na nocleg. Niewybredni to byli goście, ale też i niespokojni. Pozrzucali bez ceremonji buty i surduty i żując tytoń, spluwając, opowiadali jeden po drugim łowy na Indjan i zwierza. Władka, którą Świda wcześnie odprowadził do wozu, noc całą budziła się co pięć minut, spłoszona rewolwerowemi wystrzałami. Myślała, że chodzi o pantery i niespokojna przez płótno wozu szukała swego męża oczami; tymczasem były to tylko objawy dobrego humoru panów Simsonów, którym towarzyszyły wycia i piski, cały chór naśladowniczy czerwonoskórych i drapieżców. O świcie najstarsi, Bob i Will, ruszyli na łowy; stary wrócił do domu, czterech ochoczo wzięło się ze Świdą do budowli. Więc rosła w oczach i Władka pogodziła się z ich pozorną grubością. Natury to były prawe i poczciwe do gruntu, a dla niej okazywali wielkie, prawie trwożne uszanowanie.
Bob i Will o południu przynieśli całego prawie jelenia i sami własnoręcznie upiekli pieczeń sposobem indyjskim.
Tak dwa dni na polanie wrzało jak w garnku, a gdy wreszcie ucichło, na chacie brakło tylko dachu i Świda oświadczył żonie, że za dwa tygodnie sprowadzą się do mieszkania.
I tak dzień po dniu rosła robota, ciesząc ich niesłychanie. Teraz, gdy drzewa z grubszego obrobione, za pomocą wołów Świda ściągnął na polanę, byli ciągle blisko siebie. On rąbał i śpiewał, ona łatając odzież lub warząc posiłek, przyglądała się robocie.
Jak przepowiedział Samuel, z deskami na pułap