Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A na porębie siekiera brzmiała bezustannie i płynęła piosenka robotnika. Niestrudzony był niczem i spieszył się, spieszył!...
W jakiś czas potem Simsonowie z ojcem na czele wybrali się wreszcie w odwiedziny do nowych osadników.
Ścieżkę przez puszczę już przebił Sam w swych częstych tam wędrówkach, więc już nie błądząc, trafili na polanę. Świda miał dnia tego syzyfową robotę, gdyż zaciągał belki na stojący już zrąb. Jaką silą zrobił to wszystko dwojgiem tylko rąk, tegoby i on nie potrafił opowiedzieć.
Ujrzawszy sześciu drabów i starego, rzucił robotę skomplikowaną mocno ze sznurów, drągów i podpór przeróżnych, i powitał ich radośnie.
Samuel poszedł prosto do Władki, piorącej u strumienia, i dumny ze swych praw dobrego znajomego, ofiarował się jak zawsze ze swą choć nieudolną pomocą, tamci pozostali, obchodząc ciekawie budynek i wykrzykując na cześć Świdy.
Bez długich korowodów wzięli się gromadą do dzieła. Belki zawleczono w parę godzin, a tymczasem Władka wydobyła z wozu baryłkę wódki i na trawie zastawiła posiłek.
Były to jej ostatki. Zapasy się kończyły, a nowych nie przybywało, bo Świda pochłonięty pracą nigdy nie chodził na łowy, a o wyprawie do najbliższych magazynów nie mogli i marzyć, a zresztą nie mieli ani pieniędzy, ani skór do zamiany.
Poczciwy Sam dzielił się z nimi zdobyczą; żeby nie ta pomoc, dawnoby Aleksander musiał zaprzestać budowli i starać się o żywność.