Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas objęła go rękami za szyję i, tuląc mu się do piersi, wyszeptała swą wielką tajemnicę tak cicho, że ją raczej przeczuł sercem, niż posłyszał.
— O mój skarbie złoty! — wyjąkał, czując, że mu chyba dusza wyjdzie ze szczęścia, i do nóg jej się pochylił ze czcią prawie religijną, przed tą ukochaną swoją — matką jego dziecięcia.
A ona się broniła i, ukrywszy zarumienioną twarz na jego piersi, płakała cicho.
— Aleks, kłopotem ci będę zamiast pomocą! — skarżyła się żałośnie.
— Teraz mi pomocy nie trzeba, jedyna. Dla nas dwojga miała być chata do zimy, dla trojga będzie do jesieni!
— Zamęczysz się na śmierć i padniesz nareszcie!
— Ja padnę, gdy mi Bóg taką nagrodę daje! Teraz dopiero pokażę, co mogę!
— Teraz musisz się więcej oszczędzać. Co my zrobimy bez ciebie! — dodała ciszej.
Straszny ryk i rozpaczliwy jęk wołu duszonego, rozległ się tuż za nimi. Świda skoczył na nogi, porwał sztuciec, wypalił prawie nie mierząc w zmieszany kłąb, utworzony z napastnika i bydlęcia.
Płaski łeb pantery ukazał się w całej okazałości. Drasnęła ją snać kula, bo zaryczała i, rzucając zdobycz, skupiła się do skoku.
— Aleks! — krzyknęła Władka, porywając drugi sztuciec.
Świda ani drgnął, zmierzył uważniej i palnął między oczy. Zwierz wydał z siebie jakiś charkot niewyraźny, skoczył jednak, choć śmiertelnie tknięty,