Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i o krok od Strzelca zwalił się, w drgawkach ostatnich.
— Ot, tobie, złodziejko, za naszą wygnańczą chudobę! — zawołał Aleksander, strzelając raz jeszcze dla pewności.
Wół dogorywał z rozprutem gardłem; dobił go właściciel kordelasem i pobiegł podniecić ognie, o których był zupełnie zapomniał.
Wycie w puszczy ucichło na czas jakiś i po chwili małżonkowie wrócili na swe miejsce u ogniska i Świda rzekł wesoło:
— Będziesz miała dobrą skórę pod nogi w chacie!
— Żebyś o jedną linję chybił! — rzekła z dreszczem.
— Tobyś ty strzeliła! Nic się nie bałem, myślałem o was!
Wycie umilkło zupełnie. Niebo coraz wyraźniej odcinało się od lasu, aż wreszcie szczyty drzew poczęły nabierać złotawych smug.
— Zaśnij teraz, Aleks! — prosiła Władka.
— Uchowaj Boże! Ta nikczemna pantera przyczyniła mi roboty i kłopotu. Rzeźnikiem będę dzisiaj!
— To moja funkcja, Aleks! — upomniała się.
— Twoja funkcja teraz hodować się i pieścić! — odparł, promienny od szczęścia.
Wziął ją jak dziecko na ręce i zaniósł do wozu. Na posłaniu ją złożył ostrożnie, okrył, otulił i chwilę oderwać się nie mógł od jej widoku. Drzewa złociły się coraz więcej i blaski ognisk bladły. Odszedł nareszcie, ucałowawszy ją na dobranoc.
Ona biedna, znużona bezmiernie, zasnęła twardo; nie zbudziło jej słońce poranne, ani zgiełkliwe ptac-