Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod ręką, z kieszeni Świdy sterczały rewolwery i topór błyszczał na ziemi.
Czasami na straszniejszy ryk lub łoskot, Władka przytulała się bliżej do niego i rozszerzoną źrenicą pytała puszczy, czy już im niesie zatratę, zwykle jednak gwarzyli z sobą, zasłuchani we własne dusze.
Gdy płomień przygasał, Aleksander wstawał i obchodził zagrodę wokoło, podsycając ognie, czasem na bliższe wycie odpowiadał strzałem i wracał do nóg żony.
Sen go nie brał, zmęczenie nie miało przystępu, na ludzkie słabości był zanadto szczęśliwy.
Po odejściu Sama długo rozmawiali o nowej znajomości; cieszył ich ten przyjaciel i sąsiedztwo, potem Władka ścichła i zamyślona, oparłszy głowę o ramię Świdy, przypatrywała się lianom purpurowym od blasków ognia. Borsuk, pogodzony z losem, czmychając kręcił się po trawie i wracał do nich nieustannie, rad, gdy go Świda pogładził, bydło przeżuwało spokojnie.
— O czem myślisz, jedyna? — zagadnął Aleksander.
Zwróciła na niego oczy i pokraśniała jak maki polne.
— Może nie będziesz rad, gdy ci powiem! — szepnęła, łagodnie uśmiechnięta.
— Źle ci tutaj? — spytał niespokojnie.
— Mnie — źle, z tobą?!
— Więc cóż? — badał, schylając się ku niej.
W oczach łzy jej się szkliły, a rumieniec objął skronie i szyję nawet.
— Co, jedyna? — powtórzył prosząco.