Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

muskularny niż rozrosły. Ogromny topór ciesielski wyglądał dlań za ciężki.
Chwilę pracowali w milczeniu.
Na czoło Simsona wystąpił pot, sapał i czerwieniał; wyprostował się wreszcie. Daleko odsunął się od niego Świda, machał i machał jak maszyna, bez śladu utrudzenia.
Zawstydził się Amerykanin i, zwiesiwszy głowę, już nie nadążyć mu myślał, ale chociażby nie ustać.
Po godzinie dźwięczny głos Władki zawołał ich do ogniska. Belka Świdy była prawie gotowa, Simsona zaledwie w połowie.
— No, no! — zamruczał z podziwem. — Nie na wiele co wam się zdam, widzę!
Aleksander pobłażliwie się uśmiechnął.
— Obiecałem, że chata będzie do zimy!
— I będzie! — potwierdził Simson.
Wymawiał się od obiadu, ale przyjął wreszcie i potem do zmroku przesiedział u nich, paląc fajkę i gawędząc. Odchodził z żalem, pożegnany serdecznie.
Zmierzch przerwał robotę, więc Świda zegnał bydło w zagrodę utworzoną wkoło wozu, koniowi dał kukurydzy i ognie pozapalał ze wszech stron.
Noce najcięższe były w ich życiu koczowniczem i najmilsze zarazem. Gdy drzewo się zajęło jasno, usiedli koło największego stosu, w nocy przynajmniej mogli być razem.
Ogniska strzelały w górę, oświetlając z dziką fantazją nieprzebyty bór, co jak ściana ich otaczał zewsząd; wydzierały się zeń ryki ponure, tajemnicze szelesty i głosy dziwne, niewiadome. Strzelba leżała