Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie Świda, jabym za taką żonę i życie dał — zawołał z naiwnym zapałem.
— A ile razy? — uśmiechnął się tamten.
— Ile razy życie dać? No, raz!
— Dlatego i takiej nie posiędziesz, bo ja za swoją sto razy w śmierć szedłem i jeszczem gotów sto razy iść!
— Wy pewnie zdaleka idziecie i z ciężkiej biedy?
— A z tęgiej! — odparł, powstając. — Chatę stawiać w porównaniu zabawka. No, dość odpoczynku, trzeba na obiad zarobić! A to co za zwierzę? Wasze?
— Borsuk oswojony! Grzechotniki odpłoszy natychmiast! Waszej żonie przyniosłem.
— Daj wam Boże zdrowie! A czem ja wam zapłacę?
— Ej, nic! Tak mnie z domu coś do was ciągnie! Bardzo mi waszej żony szkoda, że taka młoda i piękna! Chciałbym wam dopomóc, ot będziemy gadać. Weselej pracować we dwóch. No, spróbujmy się, kto prędzej belkę oprawi.
— Spróbujmy się! Władko, gdzie druga siekiera? — spytał żony.
— W wozie! — odparła, nie przerywając swego kuchennego zajęcia.
Wzięli siekiery i poszli. Dwa drzewa leżały obok ścięte i równej długości. Stanęli koło nich.
— Zmogę was! — rzekł Sam, biorąc siekierę w iście niedźwiedzie łapy i podnosząc w górę ramiona centaura.
— Ej, nie! — uśmiechnął się dobrodusznie Świda.
Ręce jego twarde i ciemne zachowały pomimo wszystko cienkie kształty, i sam był smukły i więcej