Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i dobre sąsiedztwo. Takim warto pomóc, jak się czas znajdzie.
Przez trzy dni u Simsonów o niczem innem mowy nie było, jak o nowych przybyszach; kobiety pożerała ciekawość ujrzenia Władki, mężczyźni rozwodzili się szeroko nad zuchwałym zamiarem obcego zbudowania chaty w tak krótkim czasie.
Wybierali się z pomocą codzień, ale jakoś się zwlekało, a wreszcie siwy niedźwiedź dobrał się do pasieki i odwrócił na siebie ogólną uwagę.
Tylko Sam pamiętał o wędrowcach i pewnego razu, nic nikomu nie mówiąc, ruszył do nich w odwiedziny, niosąc coś dużego w torbie przez plecy.
Doszedłszy polany zdumiał się... Dwadzieścia pni już obrobionych leżało zaciągniętych symetrycznie na łączce; drugie tyle było zwalonych opodal. Wyglądało to na robotę olbrzymów.
Siekiera nie brzmiała po lesie tymczasem, więc się młody Simson zatrwożył, sądząc, że Świda legł z trudu, i niespokojnie rozejrzał się po polanie.
Od wozu, przy którym Władka siedziała, spostrzegła gościa i powitała pierwsza.
Przystąpił mocno onieśmielony.
— A gdzie wasz mąż? — spytał.
— Ze strzelbą poszedł, bo zapasy nasze się kończą, więc je oszczędzać trzeba. Zapewne zaraz wróci.
Sam usiadł u ogniska i zdjął torbę z pleców.
— Przyniosłem wam oswojonego borsuka — rzekł, — od wężów to najlepszy stróż.
— Dziękuję wam z całego serca. Nie róbcie sobie przykrości. Może lubicie go?
— Wolę ja psa — odparł, wypuszczając na swo-