Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Spocznij, Aleks — poprosiła go.
— Niema czasu — odparł, żegnając ją serdecznem spojrzeniem.
Obozowisko składał wóz olbrzymi płótnem opięty, opakowany sprzętami i narzędziami; cztery chude woły i koń, na lassie u drzewa przyczepiony, pasły się nad potokiem, ognisko tlało w środku polanki.
— I oto wczoraj przybyliście? — spytał Simson.
— Wczoraj, panie — odparła.
— Nie dajcie mężowi tyle pracować. Zmoże się i rozchoruje, a blockhauzu czy tak, czy owak, nie postawi do zimy. Na to trzeba czterech ludzi dobrze wypoczętych i od niego tęższych. Wyście się pewnie w pałacu chowali.
— Dziesięciu silnych tego nie zniesie, co on zniósł, panie, a skoro rzekł, że blockhauz będzie, to i będzie — odparła — żadna moc go nie zatrzyma.
— Szkoda mi was — zamruczał stary.
Spojrzała na niego jasno, bez trwogi i smutku.
— Dobrze nam tu, bo złych ludzi niema.
— Szczęść wam Boże! W razie potrzeby pomoc wam damy. A tymczasem do zobaczenia.
Simsonowie pożegnali zawziętego cieślę i poszli, trzebiąc liany po drodze. Długi czas milczeli obydwaj.
— Spokojni ludzie — zadecydował wreszcie stary.
— Jaka ona cudna! — zawołał Sam z zachwytem.
— Cudna, bo cudna! I dobra kobieta, ale nie na żonę dla trapera. Ta mu nie pomoże stawiać chaty.
— Na taką nigdy się napatrzeć nie dosyć. A taki jej żal przytem.
— Dobrzy, myślę ludzie — powtórzył stary —