Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w ręku. Mało się zmieniła ta ukochana Świdy. Musiał on ją jak klejnot strzec w tej ciężkiej drodze, ochraniać od skwaru i niewczasu, na ręku nosić jak świętość. Jego zżarło słońce i trudy, ją ozłociły tylko promienie, a trudy odbiły się jeno ostrzejszym rysunkiem rysów i silniejszą postawą. On na kość się zmizerował, jej dał tylko się zahartować nieco.
Zdziwiła się nieco widokiem obcych, ale Świda ją w paru słowach objaśnił, więc pierwsza powitała ich po angielsku, jak mąż, trochę z akcentem.
Simsonowie powstali. Ta delikatna, urocza postać kobiety była dla nich czemś nieznanem, wzbudzającem prawie trwożny szacunek. Sam stracił zupełnie rezon, a stary dopiero po długiej chwili ozwał się, hamując jak mógł gruby głos:
— A wam tu pani nie straszno w tej dziczy?
— Nie — odparła z uśmiechem. — Bezpieczniej jak gdzieindziej. Radam, żeśmy już przybyli wreszcie.
— Bydło macie i zapasy jakie?
— Zostało się sztuk cztery i koń — odparł za żonę Świda. — Reszta się zmarnowała w drodze.
— Psa najwięcej mi szkoda — dodała Władka — dzisiaj w nocy coś go rozdarło.
— Bez psa źle. I wężów się strzeżcie. A gdzież wasze obozowisko? — badał stary, daleko więcej zajęty obcym, gdy jego żonę zobaczył.
— Jeśli wasza ochota, to je wam pokażę — ofiarowała się Władka — nieopodal nad potokiem, na polanie.
Świda w jednej chwili uwinął się ze strawą i już ciosał dalej pomimo okropnego skwaru. Siekiera śmigała mu w ręku jak żywa.