Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bodę więźnia, który wnet myszkować zaczął po ziemi.
— Mąż zabił tej nocy dwa węże w wozie — rzekła — szczęściem zobaczył je wczas.
— To i w noc czuwacie?
— Czuwamy, bo ognie trzeba utrzymywać. Wczoraj on zasnął, a ja pilnowałam. Nie upłynął kwadrans, posłyszałam okropny ryk koło konia, musiałam go zbudzić. Ledwie dobiegł i miał czas strzelić na trwogę.
— Pantera zapewne. Bardzoście się przelękli?
— Niebardzo. Już przywykłam. Psa mi najwięcej szkoda.
— Wyhoduję wam młodego i przyniosę.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła z radosnem spojrzeniem.
Ośmielił się nieco.
— Wasz mąż cudów dokazuje — ozwał się, pokazując materjał na chatę.
— Wcześnie przed zimą blockhauz stanie, powiedzcie ojcu, — uśmiechnęła się z triumfem.
— Niezawodnie. Ściany omal że gotowe, ale z dachem ciężej będzie, bo desek niema.
W tejże chwili zaszeleściło w gęstwinie i Świda się pokazał. U pasa miał ptaszków parę zabitych.
— Ej, już to tutejsza zwierzyna! — zawołał wesoło zdaleka. — Ani zająca, ani sarny, ani uczciwego ptactwa. Ot i cała zdobycz. Dzień dobry, panie Simson.
Uścisnęli sobie dłonie i Świda położył się u nóg żony, zmordowany ostatecznie.