Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej przez jakąś panią z przedmieścia i zerwała się iść, zwrócić zaczętą i za mitręgę przeprosić.
— Ja pójdę! — ofiarował się Świda. — Bobym tu nie wytrzymał w niepokoju o ciebie samą, wśród gawiedzi studenckiej!
Zgodziła się chętnie. Nie cierpiała ulicznego zamętu.
Wziął węzełek z bielizną i, skacząc po trzy stopnie, zbiegł na ulicę. Spieszno mu było wrócić.
Zmierzch zgęstniał zupełnie, gdy wracał i znów z niecierpliwością przypomniał sobie, że w fabryce zostawił parę narzędzi własnych, a stróż był mu winien parę rubli. Zawrócił więc na most i na dobrze sobie znaną, czarną od węgla fabryczną ulicę. Wydawała mu się uroczą, gdy wspomniał że ani jutro, ani nigdy już nie będzie jej mierzył krokami.
Stróża nie zastał. Żona zapewniała, że wnet wróci i tą obietnicą zatrzymała go na gawędce dobrą godzinę. Gdy już odejść chciał, niespokojny o Władkę, stróż się zjawił.
Okazało się, że uiścić się nie miał czem, ale narzędzia wydał, a posłyszawszy, że Polak jutro wyjeżdża za ocean, nie ustąpił od poczęstunku. Darmo się wyrywał Świda, złorzecząc swej chęci odzyskania długu i gadulstwu — nic nie pomogło! Musiał przyjąć fundację pod „Kulą” i wysłuchać narracji o bracie „Fritzu”, który się przed dziesięciu laty wysiedlił, w Ameryce ożenił, osiadł na stałe, i wzywał brata ”Hansa”, obiecując złote góry w nowej ojczyźnie.
Do rozmowy przyłączyli się inni goście bawarji i Świda sam nie pamiętał, ile mu te toasty, pożegna-