Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z za czarnej chmury błysnął dziki krajobraz w puszczy i ta cicha chata własna i skraj trzebieży, jego potem wydarty — i spokój odludzia. Dusza jej się tam rwała.
— Od ludzi precz, daleko! — dodała ze wstrętem.
— A zatem ruszamy. Policzmy kapitały! — zawołał.
— Żeby teraz ta szkatułka skradziona z tarantasem podczas mej choroby! — westchnęła.
— Kupilibyśmy całe Stany Zjednoczone i byłabyś królową. Moja wina, alem wtedy o całym świecie zapomniał, gdyś mi ginęła w oczach! Mniejsza z tem. Sto rubli mamy. Jutro się w załogę zapiszę i twój przejazd opłacę! Byle prędzej!
Tego wieczora wesoło było na facjatce i długo w noc roili o lepszej przyszłości biedacy. Bardzo późno pożegnał Świda Władkę i zeszedł na nocleg do stróża. Ale go sen nie brał i ledwie świt zerwał się i pobiegł na statek załatwić formalności.
Musiało mu się dobrze powieść, bo z wesołą twarzą zjawił się u Władki popołudniu.
— Gotowe! — zawołał. — I lepiej niż się spodziewałem. Wzięto mnie za zapłatą nawet! Bodajto taki wzrost i ramiona. Jutro o dziesiątej rano wyjeżdżamy. Możemy pakować manatki!
— Niewiele będziemy mieli fatygi! — uśmiechnęła się.
W dwie skrzynki zmieściło się mienie wychodźców.
Wśród nagich ścian izdebki spożyli ostatni posiłek i jak ptaki wędrowne czekali słońca do odlotu. Nagle przypomniała Władka o robocie powierzonej