Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dosyć on nam już wziął, niech on się lęka obrachunku.
Ale ona nie rozpogodziła się wcale wobec jego pewności.
— A jednak ciebie w puszczy odnalazł i zgubił — szepnęła.
— Grobu Makarewicza nie przekupi jak chłopa. Tajemnicy naszemu staremu nie wydrze — rzekł.
— Mnie będzie ścigać! Ach, gdyby prędzej za ocean!
— Jedźmy więc na „Annie Luizie”.
— I znowu ty jak wyrobnik, sto razy życie ważąc w nieznanej służbie! A tam jak dwoje rozbitków!
— Co to znaczy wobec twego spokoju.
— Zawsze ja!
— Zawsze! — potwierdził z jasnym już uśmiechem. — Com ja był i jestem wart bez ciebie!
— Nic ci nie dałam prócz męki i trudu.
— I ja tobie toż samo! — dodał, do rąk jej się chyląc. — A teraz bliski koniec cierpienia! Tam za morzami odetchniemy nareszcie. O takem tego spragniony. Jedźmy, Władko, na „Annie Luizie”. Zginie tam w Ameryce po nas ślad wszelki; gdzieś w puszczy osiądziemy we dwoje, od ludzi zdała. Ziemię napół darmo kupimy, drzewo zwalę, chatę ci postawię na trzebieży — i odpoczniemy! Nie bój się, jedyna, naszej nędzy! I skały nie ostoją przed moich rąk dwojgiem, gdy dla ciebie pracować będę. O słońce mego żywota, żebyś ty wiedziała, jaką ty mi silę dajesz!
— Jedźmy! — zawołała podniecona.
Przy jego słowach opadał jej lęk nerwowy. Jak