Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skał o szybki, oparła o nie czoło i przymknęła oczy. Ciężko podnosiła się pierś, a po chwili z pod powiek zbiegło łez kilka cichych — bez łkania żadnego.
Wybuch jego ścichł, podniósł głowę, poszukał jej oczami i podszedł.
— Co ci, Władko? — spytał pokornie już.
Pasowała się ze skargą i wybuchnęla nareszcie:
— I ja teraz żałuję, żeś mnie wydarł śmierci w Ekaterynburgu! Nie narzekałbyś może!...
— Władko!
— Mój jedyny! Nie gniewaj się ty na mnie! — zawołała, ręce składając. — Ja dość cierpię sama, za nas oboje! Szczęścia każdy pożąda, ja jedna chyba tylko boję się go, okropnie boję! O Aleks, nie lękałam się niczego z tobą, niczego, nawet śmierci, a szczęścia z tobą się lękam, ach, lękam!
— Dlaczego, Władko?
Po twarzy jej przeszła śmiertelna bladość.
— Bo szczęście to grzech, za który się śmiercią płaci — wyjąkała. — A jabym tak chciała żyć teraz!
— I nigdy mi go nie dasz i sama nie weźmiesz? — spytał już spokojnie.
— Tam za oceanem, Aleksandrze, gdzie nas nikt nie znajdzie!
— Któżby nas miał szukać?
— Nieszczęśliwych nikt — a szczęśliwych...
— Kto, jedyna?
— Czaplic! — szepnęła, wzdrygając się cała.
— Czaplic? — powtórzył. — Skąd ci ten człowiek na myśli?
— Bo on mi zaprzysiągł szczęście wziąć!
— Śmierć weźmie, gdy mi się na oczy nawinie.