Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziewięć i pól rubli! — rzekł z uśmiechem.
— Aż tyle! — odparła zdziwiona.
— Robiłem w nocy. Dużo tak można zarobić!
— To dlatego tak się spieszyłeś codzień... niby do snu... Oszukiwałeś mnie!
— Chciałem cię ucieszyć! Jak tak pójdzie, za trzy tygodnie będziemy mogli za ocean wypłynąć.
— Czemu nie jutro? — westchnęła.
— Mówiono mi, że jutro odchodzi „Anna Luiza” do Hamburga! — rzekł, podpierając czoło i zamyślając się posępnie.
— Na twój przejazd wystarczy! — ozwał się znowu. — Jedźmy. Mnie wezmą darmo... za robotę!
— A tam znowu zostać bez grosza, w obcym świecie. Nie, Aleks, cierpliwości!
— Cierpliwości! — powtórzył z goryczą. — Tobie łatwo ona przychodzi, boś święta... a ja człowiek tylko. I człowiek, co dosyć, sądzę, miał cierpliwości, by wreszcie osiągnąć to, o czym żywot cały przemarzył.
Zapanowała chwila milczenia. Kobieta zbladła bardzo i smutnemi oczami, jakby z wyrzutem spojrzała ku niemu. Brwi miał zmarszczone i ponury bunt w twarzy.
— Nie godzi się narzekać, Aleks, przebywszy tyle i tak mężnie jak ty dotąd! — szepnęła.
— Właśnie dlatego! — zamruczał. — Milczałem na etapach i w Uralu. A teraz milczeć nie chcę! Poco mi dałaś swobodę, pocoś mnie śmierci wydarła, a teraz nie chcesz moją być! Lepiej mnie rzucić samego, kiedy szczęścia dać nie chcesz!
Wstała żywo i podeszła do okienka. Deszcz plu-