Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak piorun spadł na nich.
Chwilę było słychać razy, przekleństwa, szamotanie, potem kłąb walczących opadł i on jeden podniósł się z ziemi.
— Nauczycie się milczeć! — zaburczał, odchodząc.
Tak — już milczeli, tylko stękali, stając mozolnie na nogi.
On już był daleko, a szedł coraz prędzej. Most przeszedł i rzucił się w pierwszą wąską uliczkę starego miasta. Spieszno mu było i wstyd może ludzi, co przy świetle gazu oglądali się zdziwieni i nieufni na jego poszarpaną bluzę i pokaleczoną twarz.
W bramę którąś nareszcie wpadł, dziedziniec minął — i w najdalszej oficynie, na schody wbiegł wysoko, aż do staroświeckiej facjatki. Tam u drzwi zapukał.
Klucz zgrzytnął w zamku i przed nim stanęła młoda kobieta. Spojrzała i cofnęła się.
— Co ci się stało? — spytała niespokojnie.
— Nic. Upadłem pociemku! A tu spokojnie?
— Spokojnie. Wychodziłam o zmroku. Robotę odniosłam i czekałam na ciebie. Boże, jakiś biedaku pokaleczony.
Pokoik był minjaturowy i bardzo ubogi. Człowiek zamknął za sobą drzwi i usiadł przed stolikiem, zarzuconym świeżo skrajaną bielizną. Kobieta troskliwie zmyła wodą jego twarz i ręce poszarpane, a potem dobyła z piecyka robotniczy posiłek i postawiła przed nim.
Ale on zamiast jeść, z woreczka wytrząsnął pieniądze i podał jej.